Piękne lato, wszystko wokół takie samo, przyroda, budynki, ulice, życie się toczy, tylko, że Jurka już nie ma. Zawsze o tej porze biegał przed domem w krótkich spodenkach i przygotowywał wędki na ryby. W tym roku nie stał stoliczek z kołowrotkami i żyłkami. Tego lata było inaczej. Pustka i smutek. Poproszono mnie, żebym napisała wspomnienia o tacie. Nie o tym, ile zrobił dla naszej gminy, dla oświaty, ale jakim był człowiekiem. Życie ułożyło ten scenariusz i nikt nie był na ten dramat przygotowany. Tata nigdy nie chorował. Choroba dopadła go w biegu. Zawsze był optymistą. I miał nadzieję, że wygra tę walkę. Od zawsze był społecznikiem. Wierzył w ludzi i bardzo wszystkim ufał. Dla niego dane słowo było ważniejsze niż spisana umowa na papierze. Skończył studia pedagogiczne i historię na UMK w Toruniu. Był nauczycielem z powołania, wspaniałym nauczycielem. Potem został Gminnym Dyrektorem Szkół, następnie Inspektorem Oświaty w Chełmnie, Dyrektorem Szkoły w Drzonowie, potem przez trzy kadencje pełnił funkcję Wójta Gminy Lisewo, a teraz był radnym powiatu. Był również honorowym członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej w Lisewie oraz członkiem wspierającym OSP w Lipienku, działaczem i członkiem zarządu Ludowego Klubu Sportowego Victoria Lisewo, członkiem wielu stowarzyszeń, a także z zamiłowania wędkarzem – był członkiem zarządu i wieloletnim wiceprezesem Koła Gminnego Polskiego Związku Wędkarskiego w Lisewie. We wszystko, co robił wkładał całego siebie. Był też komendantem Hufca Lisewo i delegatem Związku Harcerstwa Polskiego w kwaterze głównej w Warszawie. Organizował obozy harcerskie, najpierw w Zbicznie, potem w Bachotku i całą rodziną siedzieliśmy w lesie przez miesiąc. To były wspaniałe chwile. A tata pełnił funkcję komendanta obozu harcerskiego i zawsze coś organizował. Załatwiał mięso, wędlinę i słodycze dla harcerzy, bo wtedy nic nie było w sklepach oprócz octu. A my z Wojtkiem jeździliśmy wszystko załatwiać razem z nim, starą Nysą. W Bachotku na podwieczorki było wszystko!
Postanowiłam, że porozmawiam o Tacie z różnymi osobami i zbiorę krótkie wypowiedzi. Ale wiele osób powiedziało, że o nim nie da się powiedzieć tylko paru zdań. W związku z prośbami wielu z nich przytaczam ich wspomnienia w całości.
Ryszard Musielewicz, obecnie prezes Stowarzyszenia Antymobbingowego w Bydgoszczy oraz prezes Stowarzyszenia “Bydgoska Pomoc Społeczna”, kiedyś polonista w lisewskiej szkole – była to wtedy Zbiorcza Szkoła Gminna imienia Janusza Korczaka w Lisewie, poproszony o kilka słów, tak mi odpowiedział:
– Nie wiem, jak to ubierzesz w słowa w tekście, ale chciałbym, aby wiernie oddały moje refleksje, wspomnienia, takie prawdziwe, ciepłe słowa, na które zasługuje twój tata! On dla mnie żyje!
I mój rozmówca zaczyna wspominać:
– A więc, pójdę chronologicznie. Mała uwaga – będę mówił Cabajowie: Jurek, Danusia, Tania i Wojtek.
– W 1980 roku zaprzyjaźnieni z Cabajami Stańczewscy zaproponowali nam zamieszkanie i pracę
w Lisewie – to było na obozie harcerskim, gdzie poznaliśmy młodych wówczas lekarzy. Okazało się, że mój brat znał doskonale dyrektora Zbiorczej Szkoły Gminnej i “zakręconego” harcerza Jurka Cabaja. Poszło szybko. Jedna rozmowa z Jurkiem – warunki pracy, płacy, bytu i praktycznie sprawa załatwiona – wspomina Ryszard Musielewicz – Jurek był konkretnym, słownym człowiekiem i sprawnym organizatorem. Prowadził mnie, jak dziecko we mgle. Powiedział, że należy się młodemu nauczycielowi mieszkanie na wsi – dostałem. Dodam, że sam dopilnował, żeby było należycie wyremontowane, rewelacja, tego się nie spodziewałem!. Powiedział, że przysługuje mi również dwadzieścia pięć arów ziemi pod jakąkolwiek uprawę – dostałem. Później osobiście pomagał mi w załatwianiu kredytu na zakup nasion brukselki i poręczał w banku! Następnie połączone rodziny Cabajów i Musielewiczów obierały kapustkę po kapustce, nie patrząc “czyje co je”, bo i Jurek też wszedł w ten “biznes”. Kokosów, delikatnie mówiąc, nie było, ale przyjaźń między Cabajami i Musielewiczami się umacniała – wspólna praca, kawki i – nie można ukryć – również wspólne kulturalne wódeczki… I dziś z perspektywy czasu oceniam to jako wartość dodaną. Żaden kokos, żadne pieniądze – podkreślam – nie były ważne. Byliśmy My – Cabajowie i Musielewiczowie.
– Jurek, to był niezły figlarz – snuje dalej opowieść Ryszard Musielewicz – raz zaniepokoił mnie i żonę, Lidkę. Nasza mała – ok. 2-letnia córeczka – zalazła nam za skórę. Zdarzyło się, że była nieznośna, krnąbra. Zdecydowałem z żoną, że zostawimy ją na chwilę – niech się wyryczy, wywrzeszczy i wyszliśmy do ogrodu. Po krótkim czasie wracamy, jest cisza spokój. My, oczywiście, byliśmy zadowoleni, że do dziecka coś dotarło – brak rodziców, parasol bezpieczeństwa opadł i… sukces pedagogiczny. A tu… dziecka w mieszkaniu nie ma! Zaniepokojenie przerodziło się w panikę. Latamy jak głupki, dookoła domu, na drogę, zaglądamy we wszystkie kąty, gdzie dziecko mogło się schować. Nic. W końcu załamani i ciężko przestraszeni wchodzimy do Cabajów, a tam… Jurek tańczy z naszą córeczką Kamilką. Nasza nieznośna, krnąbrna córeczka przerodziła się przy Jurku niemal w primabalerinę. Danusia wtórowała. Co było? Jurek i Danusia postanowili dać nam, młodym rodzicom lekcję wychowania dzieci – mieli ich w końcu już dwójkę – Tanię i Wojtka, i mieli doświadczenie! – śmieje się i dodaje:
– Jurek kochał dzieci. To chyba wszyscy wiemy! Potrafił podpowiedzieć, żebym nie dał pod „opiekę” Kamilki Wojtkowi. Miał rację. Raz jak Wojtek „powiózł” moją córeczkę wózkiem, to tylko patrzyłem, żeby nie przekroczył dozwolonej prędkości na drodze. Jurek mówił mi – jak chcesz trochę odpocząć, to niech Tania (7-letnia wówczas dziewczynka) pójdzie na spacer z Kamilką. I oczywiście miał rację! Tania stała się opiekunką Kamilki. Byłą jak starsza siostra. Aż w końcu przyszedł czas rozstania. Zmieniałem miejsce pracy i zamieszkania – powrót do Bydgoszczy. Do korzeni. Ale… Lisewo… Jurek… Danusia… ich dzieci pozostaną! I to nie jest żaden patos. Z tym kiedyś odejdę. Tam, gdzie jest JUREK! – dodaje ze wzruszeniem Ryszard Musielewicz. – Tak, to były wspaniałe chwile. Właśnie – były. I jest tyle wspomnień, że nie wiadomo, co wybrać – kończy wspominać Musielewicz.
Sławomir Wojdyła – Prezes Zarządu Spółdzielni Mieszkaniowej w Lisewie poproszony o kilka zdań dotyczących znajomości z Tatą, odpowiedział następująco:
– Mówienie o Jurku wbrew pozorom jest wyjątkowo trudnym zadaniem, ponieważ nie da się o nim powiedzieć krótko. Zacznę od wspomnień z początków naszej współpracy. Starszy ode mnie o ponad 30 lat – Wójt Gminy Lisewo – przybiegł na umówione wcześniej spotkanie lekko spóźniony, wyraźnie był tym spóźnieniem przejęty, chociaż było w pełni uzasadnione – wracał z Powiatowego Urzędu Pracy w Chełmnie, załatwiał przed jesienią staże dla mieszkańców gminy, którzy w okresie zimowym mogli zostać bez środków do życia. Przywitał się ze mną i jak to z nim, zaczęła się długa rozmowa, ponieważ z Jurkiem nie dało się rozmawiać krótko. Cały czas zwracałem się do niego „panie wójcie”, albo „panie Jurku”, aż po kilkunastu minutach nie wytrzymał i powiedział, że nie będzie dalej ze mną rozmawiał dopóty, dopóki nie będę zwracał się do niego po imieniu – dodaje Sławek Wojdyła – w czasie tej rozmowy moje wyobrażenie poważnego 60-latka, wójta, osoby zaangażowanej społecznie zderzyło się z rzeczywistością. Jurek był szczery i pracowity, a zarazem skromny i pełen humoru. Swoją otwartością natychmiast zarażał wszystkich dookoła. Nie potrafił przejść obok potrzebującego, nie próbując mu pomóc. Tam, gdzie inni dawno by się poddali, on szukał rozwiązania i zazwyczaj je znajdował. Nawet w najtrudniejszych sprawach szukał dobrych stron, okraszając rozmowę śmiesznymi anegdotami lub dowcipem. Swoją otwartością i szczerością szybko zjednywał sobie rozmówcę. Nawet, kiedy w tych samych wyborach samorządowych startowaliśmy na Urząd Wójta Gminy Lisewo, nie przeszkadzało nam to w dobrych relacjach i wielokrotnych rozmowach w atmosferze przyjaźni.
I muszę jeszcze coś dodać – kontynuuje Wojdyła – na mnie osobiście, Jurek wywarł ogromny wpływ. Z domu rodzinnego wyniosłem szacunek dla innych oraz zdolność dostrzegania ludzi, mających się gorzej ode mnie, co zaowocowało bardzo wcześnie moją działalnością społeczną. Na tym obszarze rozumieliśmy się z Jurkiem doskonale. Kiedy zostałem wybrany na stanowisko prezesa zarządu spółdzielni mieszkaniowej, Jurek był jedną z pierwszych osób, które mi gratulowały. Dobrze pamiętam słowa, które do mnie wówczas powiedział „… czeka cię dużo ciężkiej pracy, najczęściej niedocenionej, ale pamiętaj, możesz być prezesem, wójtem, kim tam jeszcze chcesz, ale musisz być przede wszystkim dobrym człowiekiem”. To jedno zdanie tak dobrze do niego pasowało, do jego charakteru i sposobu postępowania. Nie były to dla niego tylko słowa, ale rys charakterystyczny całego życia. Od kiedy mi to uświadomił, obrałem dzięki niemu to jedno zdanie za kompas również dla siebie, często je sobie powtarzam. Dostałoby mi się od Jurka po głowie za to, że tyle o nim mówię, bo chociaż był niezwykłym człowiekiem – tytanem pracy, nie lubił wokół siebie rozgłosu, po prostu robił swoje. Jeśli już nawet opowiadał o sprawach, które realizował, to raczej w tym sensie, że starał się ze swojego bogatego doświadczenia wyciągnąć coś pomocnego w rozwiązaniu aktualnego problemu. Jestem przekonany, że w niebie mają dzięki niemu znacznie weselej.
Roman Wiczyński, kiedyś nasz sąsiad, dyspozytor pogotowia w Chełmnie, obecnie mieszkający za granicą – podczas rozmowy telefonicznej powiedział:
– Kiedy mieszkaliśmy w Lisewie, Danka i Jurek nam dużo pomogli. Moja żona Ela – uczyła w szkole w Lisewie. Z Cabajami było wspaniale, rodzinnie i zawsze wesoło, bo taki był Jurek.
Tata był niezwykle wesołym człowiekiem. Miał swoje powiedzonka. Jak pytałam, gdzie jest mama, to dopowiadał „mamusia na strychu rowerem jeździ”. Żadnego strychu nie mieliśmy. Za to mieliśmy piece kaflowe! Jak byliśmy mali, to sadzał nas na piec i do niego skakaliśmy, na ręce. To była jedna z naszych szalonych zabaw.
Jurek – bo tak do niego czasami mówiłam, żartując – lubił gości. Nasz dom był zawsze otwarty i pełen ludzi. Wszystkich zapraszał. Zawsze wołał: Danusia wstaw wodę. Tak zawsze zwracał się do mamy – Danusia. Nawet wtedy, gdy się posprzeczali. Danusia kawę robiła i zawsze było coś do kawy. Wspaniałe ciasta mamy! Nasz dom odwiedzali ludzie w różnym wieku. Z moimi rodzicami nigdy nie było dystansu. Mieli przyjaciół wśród młodzieży i starszyzny. Gdy mieszkaliśmy w Domu Nauczyciela, to z sąsiadami bardzo często były wspólne spotkania, ogniska i pogaduchy. Tata często grał na gitarze i śpiewał. Należy też dodać, że szanował wszystkich ludzi i nikogo nie wyróżniał. My też sami musieliśmy do wszystkiego dojść, ale zawsze był przewodnikiem i podporą. Żeby nas utrzymać na studiach, a było to już wtedy, gdy mama zachorowała, to poza swoją pracą zawodową dodatkowo zajął się usługami dekarskimi, zaczął robić dachy. Wiadomo, w oświacie zawsze finansowo było pod górkę. Tata wtedy mówił: „Jestem najlepszym dekarzem wśród magistrów i magistrem wśród dekarzy”. I jak w godzinach popołudniowych pełnił obowiązki dekarza, to prawie straciłby życie. Spadał z dachu i zawisł na obrączce ślubnej. Uratowała go. Miał wtedy złamany obojczyk, założony gips i był marudny jak dziecko.
– Pan Jurek był wspaniałym człowiekiem i wójtem, był też idealnym nauczycielem – mówi Iwona Zielińska – Szanował każdego człowieka, zawsze podał pomocną dłoń.
– Był jak ojciec i miał szacunek do każdego pracownika. Nikomu nie odmówił pomocy – dodaje Jacek Zieliński – pracownik gospodarczy Urzędu Gminy w Lisewie
– To był człowiek o wielkim sercu i przyjaciel całej gminy – uzupełnia żona pana Jacka i kiedyś uczennica mojego Taty.
– Pamiętam bardzo wzruszające wspomnienie – opowiada Iwona Tyburska – sołtys wsi Malankowo – zgłosiłam panu wójtowi Cabajowi, że niedaleko mnie mieszka człowiek, który potrzebuje pomocy. Byłam w Urzędzie Gminy w Lisewie, w gabinecie pana wójta i tam porozmawialiśmy. Powiedziałam, że aż się serce kroi, bo ten człowiek nóg nie ma, odpiął protezy, bo go bardzo uciskały i pełza po podłodze, ponieważ nie może chodzić. pan Cabaj obiecał, że zajmie się tą sprawą jak najszybciej. Umówiliśmy się, że ja wskażę adres. Za godzinę zadzwonił do mnie, że ma wózek inwalidzki z Domu Pomocy Społecznej w Mgoszczu i mam z nim jechać do tego potrzebującego. Sam pojechał po wózek, przyjechał po mnie i razem pojechaliśmy pod wskazany przeze mnie adres. Gdy weszliśmy do domu, to Pan wójt, jak zawsze elegancko ubrany – podniósł tego człowieka z podłogi i posadził na wózek inwalidzki. W ogóle nie zwracał uwagi na to, że może się pobrudzić, a przecież miał garnitur, białą koszulę i krawat. A ten człowiek się rozpłakał ze szczęścia – uzupełnia, ocierając łzy, Iwona Tyburska i na koniec dodaje:
– Pan Cabaj, zawsze wszystko załatwiał od ręki. Zajął się każdą sprawą. Ile razy się poszło z jakimś problemem, to zawsze był on szybko rozwiązany.
A tak tatę wspomina Bożena Ciechanowska, którą znam od dziecka – nauczyciel i pedagog w szkołach w Lisewie, Krusinie i Drzonowie.
– Ilekroć miałam okazję spotkać twojego tatę, zawsze było to serdeczne, a nierzadko pełne humoru spotkanie. Pierwszy raz spotkaliśmy się w 1980 roku w sierpniu, zachęciła nas – mojego męża i mnie – życzliwa i zachęcająca rozmowa telefoniczna z Gminnym Dyrektorem Szkół panem Jerzym Cabajem – przyjeżdżajcie jest praca i mieszkanie. Byliśmy już zmęczeni objazdem po ówczesnym województwie toruńskim, a nawet bydgoskim według listy, którą dał nam ktoś w kuratorium z adresami i telefonami szkół, gdzie pilnie potrzebują nauczycieli i oferują mieszkanie, a potem było, że praca natychmiast, ale mieszkanie za rok albo wybudują niedługo albo do kapitalnego remontu, itp. byliśmy młodym małżeństwem z blisko rocznym synkiem, jeszcze studiowaliśmy i chcieliśmy znaleźć swoje miejsce, swój kąt. Lisewo było już blisko końca listy – ach jeszcze spróbujmy tutaj – kiedy przyjechaliśmy do domu nauczyciela w Lisewie, czekał na nas pan dyrektor z dwójką małych dzieci i psem, rozbiegani i rozbawieni, za chwilę już wszyscy siedzieli z nami w samochodzie, a Pan dyrektor kierował nas do Krusina. W ogródku pierwszego z kilku domków poznał nas z dyrektorem tamtejszej szkoły panem Jerzym Cyrokiem i wszyscy poszliśmy zwiedzić szkołę oraz zobaczyć mieszkanie w dobudowanej do szkoły części budynku. Panowie się przekomarzali, atmosfera była taka swojska, że pomyśleliśmy tu będzie nam nieźle. Z okna mieszkania na drugim piętrze pan Cabaj pokazał nam domek na końcu małego osiedla i powiedział: za kilka dni złóżcie wniosek, a ten domek będzie dla Was, niedługo wyprowadza się z niego Inspektor Oświaty. Dla nas to była bajka niemożliwa do ziszczenia. Rok szkolny zaczął się wtedy ok. 20 sierpnia chyba ze względu na powszechne strajki – mąż zaczął pracę w Krusinie, a z przytulnego mieszkanka na drugim piętrze szkoły wyprowadzaliśmy się do małego domku już na początku listopada – twój tata dotrzymał słowa, a my znaleźliśmy tu swoje miejsce i pracę wśród życzliwych i serdecznych ludzi. Ilekroć jeszcze mieliśmy okazję się spotkać, zawsze było to ciekawe, twórcze zachęcające do działania i oczywiście wesołe spotkanie. Na wszelkie problemy Jurek znajdował rozwiązania i w mig wcielał je w życie. Można było zawsze na niego liczyć, dotrzymywał słowa. Równie serdeczny i pełen humoru był pan wicedyrektor Jan Babicz – zetknięcie z duetem tych panów zawsze nastrajało optymistycznie i zachęcało do działań. Piotr pracował z zapałem pod czujnym okiem dyrektora Cyroka i nadzorem gminnego dyrektora Cabaja. Po pracy ustawiał się w długiej kolejce po meble. Powoli zagospodarowywaliśmy nasz domek. Pół roku później mieszkaliśmy już we czworo, urodziła się nam córeczka Ania. Zdobyliśmy ladę kuchenną, szafę i tapczan, dostawiliśmy drugie łóżeczko. W 1983 roku po obronie pracy magisterskiej mogłam rozpocząć pracę na pełnym etacie jako nauczyciel języka polskiego w Lisewie. Bardzo się bałam, ale wtedy zaczęli pracę również pan Grzegorz Zalewski i pani Elżbieta Dziukowska, było nam raźniej. Choć na początku piętrzyły się przed nami problemy, szybko rozwiązywał je pan dyrektor, potem Inspektor Jerzy Cabaj – bo wysłuchał, wspólnie z nami przedyskutował sposoby rozwiązania, a potem to, co inni uważali za niemożliwe to dla niego nie istniało i działał, umożliwiając spokojną pracę z naszymi uczniami. W 1988 roku po urlopie wychowawczym, który przeznaczyłam na opiekę nad najmłodszym synem Lechem, rozpoczęłam pracę jako pedagog szkolny na terenie gminy, z umiejscowieniem w szkole w Lisewie i znowu wszelkie problemy osób i rodzin, którym trzeba było pomóc, a były z tym trudności, pomagał rozwiązywać nikt inny jak – pan inspektor Cabaj, kierował mnie do równie jak on serdecznych i pomocnych urzędników.
– I należy także dodać – wspomina Bożena Ciechanowska – jego zapał w działaniu był „zaraźliwy”. W 1989 roku jesienią pracowaliśmy w Powiatowym Inspektoracie Oświaty w Chełmnie, poważna instytucja, a tu atmosfera pełna radości i optymizmu, zespół ludzi z dużym zapałem do zmiany świata na lepszy i oczywiście wśród niesamowitej czwórki urzędników – Jurek Cabaj. To on pomagał mi rozeznać się w tym nowym dla mnie świecie szkoły „od przeciwnej strony”. Mój syn Lech, gdy czasem razem wracaliśmy po pracy wspólnie, lubił pogaduchy z wujkiem Jurkiem. Gdy nastąpiła reorganizacja, dostaliśmy propozycję pracy w oddziale kuratorium w Wąbrzeźnie. Ta praca mnie jednak nie satysfakcjonowała, wolałam wrócić do uczniów. Zaczęłam pracę w Krusinie. Po jakimś czasie dostałam nagle częściowe przeniesienie, aby uzupełnić etat do szkoły w Drzonowie, byłam zaskoczona i zła. A tam atmosfera niesamowita! Już pierwszego dnia spotkałam się z taką ilością życzliwości oraz pomocy ze strony nauczycieli i pracowników, o jakiej można było tylko marzyć. Kawa pachniała w pokoju nauczycielskim, nauczyciele pogodni, korzystali z krótkiej przerwy, a gdy wszedł dyrektor Jerzy Cabaj, to od razu sprawy służbowe były rozwiązywane szybko i wśród żartów, bez zbędnej zwłoki. W sekretariacie przebrnąć przez papierologię pomagała Danuta Cabaj – tu dominował spokój, solidność, a także życzliwość i uśmiech, jak u Jurka! I że wszystko będzie zrobione prawidłowo i na czas można było być pewnym.
Po przerwie kawowej dyrektor zawiózł mnie swoim maluchem do chorej dziewczynki, którą miałam uczyć, po drodze opowiedział mi o niej tak szczegółowo, że trzy czwarte pracy mogłam przejąć i zająć się już tylko nauczaniem. W rodzinie Sary Jurek był witany jak dobry znajomy, a dzięki temu i ja. Nauka miała być częściowo w domu. Z Sarą i jej rodziną szybko się polubiłam i ta przyjaźń trwa do dziś. W szkole, dyrektor Jerzy, zorganizował naukę dziewczynki tak, że jeździłyśmy jej wózkiem podjazdami, szkoła została przystosowana dla osób niepełnosprawnych. Widać było, że czuje się pewnie, bezpiecznie. Dyrektor zawsze zamieniał z nią parę zdań, rozbawiał, chwalił za drobne nawet postępy. Gdy uczyła się w domu, pytał o nią, jej zdrowie. Pierwszy pogratulował, gdy dostała wyróżnienie na konkursie literackim w Wojewódzkiej Bibliotece dla Niepełnosprawnych w Toruniu oraz na przykład w zorganizowanym przez szkołę konkursie recytatorskim poezji polskiej i angielskiej, był dumny z osiągnięć Sary, tak samo, jak z osiągnięć każdego ucznia w tej szkole. Gdy został wójtem gminy i sprawy służbowe prowadziły go do Torunia, to po drodze, zawsze, chociaż na chwilę zaglądał do Drzonowa i pytał, co słychać. W tym czasie wróciłam na pełny etat do Krusina. Wraz z koleżanką z Torunia założyłyśmy w Krusinie grupę „Circolo” – dzieci i młodzież uczyła się żonglerki. Jurek, tzn. pan wójt od razu zadeklarował pomoc, dzięki temu udało się zakupić materiały i sprzęt cyrkowy, a także uszyć stroje. Uczniowie z zapałem ćwiczyli, a potem występowali nie tylko w gminie, ale i województwie oraz na Litwie, w Estonii, Brukseli i Berlinie. Wtedy również docenił naszą pracę – dostałyśmy dwukrotnie nagrody Wójta Gminy Lisewo za promowanie gminy za granicą. Za te środki kupowałyśmy kolejny sprzęt do żonglowania i młodzi cyrkowcy mogli poznawać tajniki sztuki cyrkowej. Doceniał i chwalił naszą pracę, propagował ją, podziwiał umiejętności, telefonowano do nas z różnych miejsc z prośbą o występy. Wspierał nas przy zakupie drogiego sprzętu, jak we wszystkim i tu wraz z uczniami mogliśmy liczyć na jego. Troska, pomoc, przychylność, a przede wszystkim docenianie naszej pracy przez wójta Cabaja sprawiało, że nie tylko my chętniej poświęcałyśmy swój czas, ale także uczniowie z większym z zapałem angażowali się w pracę zespołu cyrkowego. Zostały nam wspomnienia, a z nimi radość z tylu przeżyć i możliwości, które Jurek otwierał przed nami – dodaje Bożena Ciechanowska – pozostanie w naszej pamięci. Dalej już nie mogę mówić, bo łzy dławią mi gardło – dopowiada moja rozmówczyni.
Tata pochłaniał książki. Kochał zwierzęta i nie raz ratował je z opresji. Był także wnikliwym obserwatorem przyrody. Uwielbiał wędkowanie. Organizował konkursy wędkarskie dla dorosłych i dla dzieci. Wierzył, że pojedzie jeszcze na ryby. Wykupił nawet kartę wędkarską, gdy był już chory. Czekaliśmy na lepszą pogodę, a potem już nie był w stanie pojechać i wędkować. W kwietniu, na imieniny dostał od nas koszulkę z napisem: Jurek – najlepszy wędkarz. Wędkowała z dziadkiem i Agatka, i Kacperek. Dla swoich wnuków zrobiłby wszystko. Był zawsze w gotowości jako opiekun lub, że tak to określę: taksówkarz, bo dzwonili i pytali: dziadek, przyjedziesz po mnie? I dziadek zawsze jechał. Z chęcią i radością. Zbudował w ogródku domek z drewna, zrobili z mamą cały plac zabaw. Latem dziadek i babcia zawsze rozstawiali duży basen w ogródku. A jak Tata gdzieś jechał, to zawsze wracał z zakupami dla wnuków. Czasem kupił coś za dużego i można było ubrać na przykład za dwa lata, jak dzieci urosły. Zawsze wydawało mu się, że będzie dobre. Agatka i Kacperek byli z dziadkiem bardzo blisko. Mieli zawsze bardzo dobry kontakt.
– Pan Jurek był zawsze wesoły i uśmiechnięty, z energią – wspomina Michał Lewandowski – informatyk Urzędu Gminy w Lisewie – zapalony wędkarz, który godzinami mógłby opowiadać o swoim hobby. Zapatrzony w swoich wnuków, o których też dużo opowiadał. Wyrozumiały szef. Umiał wysłuchać i doradzić. Można było iść do niego z każdą sprawą.
– Tak, potwierdzam – wójt Cabaj był zawsze uśmiechnięty, lubił żartować dodaje Ewa Stachewicz, inspektor ds. obsługi Finansowo-Księgowej Urzędu Gminy w Lisewie – zawsze pomagał rozwiązywać problemy, nawet te prywatne. Wchodząc do niego padało pytanie: „a co ty dzieciaku chciałaś”.
Gdy Tata był wójtem gminy, to często interesantów umawiał na 8.15. Potem, to stało się hasłem przewodnim i żartem. Mówiliśmy: spotykamy się o 8.15 i wszyscy się śmiali. Tata pozwalał z siebie żartować i lubił się z siebie śmiać. Miał poczucie humoru.
– Pan Cabaj zawsze miał uśmiech na twarzy – wspomina Katarzyna Gostkowska – obecnie Sekretarz Urzędu Gminy w Lisewie – pełen energii i wigoru, często żartował, sypał dowcipami z rękawa, często też opowiadał o dzieciach, ale o wnukach szczególnie i z wielką sympatią oraz radością. Czasami wpadał do urzędu jak pędzący wicher. Pozwalał nam na różne żarty i głupotki oraz chętnie w nich uczestniczył. Był ciepły i serdeczny, niczym ojciec. Pamiętam jego powiedzonka: „co Cię martwi dzieciaku”, a jak coś mu dokuczało, to cytował „SKS – Starość ku…. starość”.
– Wójt zawsze do nas mówił: „Co tam glapy” – dodaje Paulina Grązka – kierownik Urzędu Stanu Cywilnego w Lisewie – Zawsze w biegu i zawsze uśmiechnięty. Tylko raz, w ciągu sześciu lat, widziałam go zdenerwowanego.
– Oj tak, zawsze towarzyszył mu uśmiech i jakieś śmieszne teksty. Do mnie mówił: „Chrusty, to już dawno zaorali” – śmieje się Agnieszka Dalke – Zastępca Wójta Gminy Lisewo.
– Pana Jerzego pierwszy raz miałem okazję bliżej poznać w 2002 roku, kiedy po raz pierwszy startował w wyborach na wójta gminy, a wraz z nim mój brat – mówi Jakub Kochowicz, obecnie Wójt Gminy Lisewo – pamiętam go jako bardzo pogodną, życzliwą i zawsze uśmiechniętą osobę, która dla drugiego człowieka zawsze znajdzie czas. Miał ogromne poczucie humoru, a swoim pozytywnym usposobieniem dodawał otuchy innym. Nigdy nie zapomnę, jak jeszcze jako student, wpadałem znienacka do urzędu gminy, a on zawsze znajdował dla mnie czas, by porozmawiać o tym, co słychać i jak może mi pomóc.
Tata we wszystko, co robił, wkładał całego siebie. Dla niego nie było spraw niemożliwych do załatwienia. Jak go wyrzucili drzwiami, to wchodził oknem. Właściwie, to tak robił ze wszystkim. Gdy pełnił różne funkcje, to zawsze szukał sponsorów, żeby mógł dzieciom coś zafundować. Uwielbiał sam rozdawać batoniki lub paczki. I wtedy był w swoim żywiole.
– U nas zawsze była wspaniała atmosfera – wspomina Alina Miraszewska – przed laty pracownik obsługi w Szkole Podstawowej w Drzonowie. Wszyscy lubili dyrektora, zarówno dzieci, jak i pracownicy. Z rodzicami też miał bardzo dobre relacje. Pamiętam, że za każdym razem w ferie zimowe szkoła pękała w szwach. Organizowane były zajęcia dla dzieci. Ale nie takie zwykłe – były nagrody i mnóstwo słodyczy. Dojeżdżający uczniowie, jak nie było dowozów lub były zasypane drogi, to przychodzili pieszo. Niektórzy jeszcze zabierali ze sobą kuzynostwo. Dla wszystkich były słodkości i gadżety.
– Gabinet dyrektora wyglądał jak jeden wielki magazyn pełen upominków, nagród, słodyczy – uzupełnia Maryla Korenkiewicz – była nauczycielka klas 1-3 w Drzonowie, a później w Lisewie – szef, bo tak się do niego zwracaliśmy jeździł wszędzie swoim maluchem i szukał sponsorów. Czasem opowiadał, że w różnych instytucjach się śmiali: „chować wszystko, Cabaj wchodzi, znowu będzie coś chciał”. No i zawsze miał! Ale nie dla siebie! Dla dzieci. Maluch, w powrotnej drodze do szkoły z Torunia, Chełmna i wielu innych miejscowości, był zawsze obładowany.
– Wszystko robił dla dzieci – kontynuuje Alina Miraszewska – nawet dzielił się kanapkami i dodaje śmiejąc się – które zawsze przygotowywała Danusia. Robił tyle dla szkoły i dla naszych uczniów, że my jako rodzice, postanowiliśmy mu w jakiś sposób za to podziękować. Zorganizowałyśmy świąteczny dzień w szkole i pan Cabaj został uhonorowany statuetką i tytułem „Przyjaciel Dzieci” – był to pomysł Hani Wiśniewskiej i mój. My to wymyśliłyśmy, a inni rodzice, a także nauczyciele, również się chętnie włączyli.
– Wspominam same miłe chwile – dodaje ze łzami w oczach Maryla Korenkiewicz – dzięki szefowi pracowało się tak dobrze, że wszyscy nam zazdrościli.
– Dla niego nie było żadnych podziałów! – mówi Alina Miraszewska – siedział z nami w szkolnej kuchni na małym krzesełku i rozmawiał. Czasem nawet o tym, ile węgla musi kupić do szkoły .
– O i jeszcze coś mi się przypomniało – uzupełnia Maryla Korenkiewicz – jednej zimy, jak nas zasypało, drogi nie były przejezdne, autobusy nie dotarły, a my byliśmy w pracy – nauczyciele, pracownicy obsługi i administracji, to szef wpadł na pomysł, że zrobimy sobie pieczone kiełbaski. Pamiętam, że wtedy ktoś poszedł po zaspach do sklepu. Przyrządziliśmy kiełbaski z cebulką i jedliśmy wszyscy razem.
– Wszyscy żyliśmy tą szkołą, tą atmosferą. Nikt nie martwił się, że kończą się wakacje. Cieszyliśmy się, że zaczyna się życie szkoły – wtrąca Alina Miraszewska.
– To prawda – dodaje Hanna Wiśniewska – takiej atmosfery jak za dyrektorstwa twojego taty, Taniu, nigdy nie miałam. Najbardziej brakuje mi tych kaw podczas wakacji. Miałyśmy z Aliną się zamieniać, żeby jedna z nas przychodziła podlewać kwiaty. Ale przychodziłyśmy obie, żeby napić się kawy z twoimi rodzicami. I pamiętam powiedzonka szefa. Jak wchodziłam do gabinetu i zaczęłam tylko: „dyrektorze”, to odpowiadał: „nie mam” albo jak o coś prosiłam, to śmiał się i mówił: „a co ja Caritas?”. A i tak wszystko załatwił i wszystko się znalazło, co było potrzebne. Do niego każdy szedł swobodnie i jak do przyjaciela.
– No właśnie, jak wchodziło się do kancelarii i się coś chciało, to często żartował: „Tu nie Caritas”, Hania mi przypomniała, cały Jurek – dodaje Alina Miraszewska – i jeszcze coś muszę powiedzieć, nawet, gdy musiał zwrócić komuś uwagę, to robił to kulturalnie i z klasą.
Kto nie znał Taty, nie wiedział, że jak był zły, to zaciskał mocno zęby i, jak my to określaliśmy, „chodziły mu szczęki”. I właśnie o takiej sytuacji opowiedziała ze śmiechem – Grażyna Makowska – kiedyś nauczycielka w SP w Drzonowie, obecnie wicedyrektor Zespołu Szkolno-Przedszkolnego w Lisewie:
– Kiedyś na radzie pedagogicznej, moja koleżanka Ala Wolska i ja dostałyśmy głupawki i co chwilę się śmiałyśmy. Jurek nie zwrócił nam uwagi, ale spojrzał na nas i tylko widziałam jak „chodziły mu szczęki”.
– Jeszcze trzeba wspomnieć o jednej ważnej rzeczy – uzupełnia Maryla Korenkiewicz – wszyscy pracownicy spotykali się podczas wakacji – 1 lipca i 1 sierpnia na ogniska. Było cudownie. W relacjach służbowych i prywatnych Jurek był zawsze taki sam – otwarty i życzliwy. Nasz szef!
– Niepowtarzalny, Jurek był niepowtarzalny – mówi Hanna Wiśniewska
Tata by powiedział: „nie do podrobienia”. Bo tak też mówił, jak ktoś był niesamowity, czymś się wyróżniał albo po prostu był przez niego lubiany czy zabawny.
Halina Chrzanowska – pełniąca funkcję Pani Sekretarz Urzędu Gminy w Lisewie – powiedziała wzruszające słowa: był bardzo dobrym człowiekiem, wspaniałym kolegą i przyjacielem. Był też bardzo wyrozumiałym szefem. Kiedyś, z uwagi na sytuację zdrowotną, musiałam jeździć do poradni w Toruniu. Wizyty wymagały wyjazdów w czasie pracy. Powiedziałam tylko, że potrzebowałabym zwolnić się dwa razy w tygodniu na cztery godziny. Był na tyle taktowny i delikatny, że nie zapytał o nic. Rozmawiając z Jurkiem nie czuło się spięcia, przymusu tłumaczenia, wyjaśniania. Można było powiedzieć tyle, ile się chciało, tyle by czuć się bezpiecznym, nie zdradzając spraw, o których nie chciało się mówić. Powiedział tylko „jak musisz to jedź, nie ma żadnego problemu”. Był bardzo współczujący i ufał pracownikowi. Wiedział, że to co mam do zrobienia, będzie zrobione w moim czasie wolnym i nie spowoduje zaniedbań obowiązków służbowych.
– Dodam jeszcze kontynuuje Halina Chrzanowska – że Jurek ustanowił, jak mawialiśmy, taką naszą świecką, urzędową tradycję porannego picia kawy w jego gabinecie. Było to coś na wzór późniejszych narad kierownictwa urzędu. Bardzo lubiłam te poranki. Przy kawie, na luzaka, omawialiśmy inwestycje, sprawy ważne i mniej ważne. Ten czas nie był nigdy czasem straconym, był bardzo cennym czasem. Był też zainteresowany nami nie tylko zawodowo, pytał o nasze dzieci, wnuki. Opowiadał o swoich. Wiedzieliśmy sporo o Agacie, Kacprze, Wojtku i tobie, Taniu. Cieszył się Waszymi sukcesami, osiągnięciami. Był bardzo dumny, kiedy zdałaś egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem. We wspomnieniach wracam też do sytuacji, gdy wchodził do biura i mówił ze śmiechem „I co glapki ?” albo „I co moje glapki?”. Tworzyło to atmosferę bliskości, serdeczności! Tryskał humorem, sypał dowcipami i zarażał swoim ogromnym optymizmem. Do dziś używam jego powiedzenia „od dupy strony”, kiedy coś dzieje się od końca. Odejście Jurka jest dla mnie ogromną stratą. Był jednym z tych ludzi, których odejście pozostawia pustkę i żal. Był bardzo pomocny, empatyczny i życzliwy.
– Wspominając pana Jurka – mówi Anna Motylewska nauczycielka przedszkola w ZS-P w Lisewie – sąsiadka bliska jak siostra – muszę powiedzieć, że przez cały okres, gdy jeździłam do liceum ogólnokształcącego w Bydgoszczy, to co niedzielę przez cztery lata zawoził mnie autem na pociąg do Kornatowa. Zawsze był dostępny. Moi rodzice też mogli na niego liczyć, zawsze jeździł z tatą do lekarzy, kupował mu lekarstwa w Chełmnie, odbierał wyniki. Po śmierci mojej mamy twój tata odwiedzał mojego tatę, pili kawki, oglądali mecze – razem. No i zawsze, jak wspomnę ich spotkania przy piwku, jak mawiali: „z panem z Namysłowa”, to mam uśmiech na twarzy. Gdy czuł się samotny, to zawsze szedł do Cabajów na kawę. No i pan Jurek, po śmierci moich rodziców pomagał mi w pracach w ogródku.
Pisanie tych wspomnień było dla mnie spotkaniem z Tatą. Opowieści różnych osób przypomniały mi wspaniałe chwile i uświadomiły, że jego już nie ma. Ale, że żyje nie tylko w naszych sercach, ale także innych ludzi. Gdy byłam mała napisał mi w pamiętniku: bądź zawsze życzliwa i dobra dla każdego człowieka. Nie myślałam, że ta choroba zabierze go tak szybko. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że się zatrzyma i pozwoli być Tacie dłużej razem z nami. Przyjaciele odwiedzali go prawie do końca. Ostatnie chwile spędził w domu, wśród najbliższych i kochających go osób. Tatę nazywaliśmy żartobliwie Jurijem lub Edwardem.
Życie toczy się dalej, ale bez niego nie będzie już takie samo.
Tatiana Jaworska
I na koniec prezent dla Taty – wiersz autorstwa Grażyny Makowskiej:
„Dla Jurka”
Tak nam się w Drzonowie składało,
że Jurka Szefem się nazywało.
Cześć glapy! To zdanie
głosił na powitanie.
A glap było tam sporo.
Bo kobiety są szkoły podporą.
Gdy na Lisewie mnie spotkał,
to raczej wołał: „Cześć ciotka!”
Szef, nie wiedzieć czemu,
nie widział zazwyczaj problemów.
Jeżeli były – rozmawialiśmy.
I wszystko wyjaśnialiśmy.
Nawet najtrudniejsza sprawa
kończyła wspólna kawa.
Zresztą, nim na lekcje poszliśmy,
też wspólnie kawę piliśmy.
Taki magiczny ranek,
spokojnie, bez niespodzianek.
I jeszcze Szef tak miał,
że wszystko by dzieciom dał!
Załatwiał sponsorów
i nie miał z tym oporów.
Doceniając Jego działanie,
za serce i zaangażowanie
„Przyjaciel Dzieci” – tak Go nazwaliśmy.
I statuetkę wręczyliśmy.
Był apel, zaskoczenie,
a przede wszystkim wzruszenie.
Mimo, iż razem pracowaliśmy,
to często się spotykaliśmy
A każde nasze spotkanie
kończyło wspólne śpiewanie.
Repertuar mieliśmy liczny
harcerski, patriotyczny,
i ballady, i ludowe
i stare kawałki, i nowe.
Znaną piosenkę „Hawai”
Przerobiliśmy na „Cabaj”
„Cabaj jest piękny
Cabaj uroczy”.
I śmiały się wszystkie oczy ????
Żartowniś za Janem, był wielki
„Kobiety dzielą się na piękne i nauczycielki”.
Gdy piszę, to w sercu słyszę
śpiew naszej koleżanki,
tej, która śpiewała „Wiła wianki”.
I pamiętam żarty pana Jana.
Piękne dekoracje i Kazia roześmiana.
I Ty, Szefie zawsze z nami.
Mówiłeś też „Co ja mam z tymi babami”
Zaśpiewaj tam, z radosną miną
Z Janem, Kazią i Eweliną.
Pamiętasz, jak spotkania kończyliśmy?
„Upływa szybko życie” śpiewaliśmy.
Szefie, ostatnie z Tobą spotkanie
Życie przemija, pamięć pozostanie.